środa, 30 września 2009

A bliźniego swego jak siebie samego

Jak zwykle spóźniony, żółto-czerwony, trzydrzwiowy Solaris w końcu podjechał na przystanek i jak zwykle zatrzymał się pół metra od krawężnika. Otworzyły się drzwi.
Chyba nigdy jeszcze to cholerne 153 nie przyjechało punktualnie - pomyślał. Od dwóch tygodni był zdany na miejskie autobusy. Zmoknięty i zziębnięty wskoczył na pierwszy stopień środkowych drzwi, uważając, by nie wejść w kałużę.
I odbił się od ściany fetoru.
Lewa noga mimowolnie zsunęła się ze stopnia, jak gdyby usłużnie chciała wykonać niedoszłe jeszcze polecenie mózgu – wycofać się – i wpadła w kałużę. Brudna i zimna woda dostała się natychmiast do środka buta. Jego nowego, wiśniowo-czarnego buta na niewielkim, czarnym obcasie! Spojrzał na stopę. Ponaglający dzwonek autobusu sprawił, że zmusił się i jednak wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim natychmiast. Wiedział, że gdyby nie obawa spóźnienia, poczekałby na następny autobus, ale on się nie spóźniał. Nigdy.
Przezwyciężając obrzydzenie i wstrzymując oddech wszedł stopień wyżej i minął ostrożnie śmieciarza stojącego na szerokim, wolnym od foteli miejscu dla wózków. Stawiał ostrożnie stopy, by nie otrzeć się o paczki i torby rozłożone na podłodze, przeszedł do rzędu tylnych foteli. Usiadł na końcu, na przeciwko kobietą z dwiema przezroczystymi torbami pełnymi warzyw. Oprócz nich jechało góra 10 osób. Większość siedziała z przodu. Po chwili już wiedział dlaczego. Otworzył okno. Z powiewem chłodnej świeżości wpadł deszcz. Krople osiadły na jego siwiejących zbyt wcześnie włosach i na pustym fotelu obok. Kobieta siedząca przed nim skarciła go wzrokiem.
- No co – warknął - lepszy smród czy chłód?
Kobieta skrzywiła się z dezaprobatą. Zrobił taką samą minę. Odwróciła się do okna, nie odpowiedziała. Trochę był zły na siebie, bo co ona była winna? To on od rana miał zły dzień, właściwie miał zły dzień od wczoraj. Był wściekły na śmierdziela – tak go już nazwał w myślach – na kierowcę, na pogodę, na swoją pracę, na październik, na swoich głupich studentów, przez których musiał być dziś o 7.00 na uczelni, na pacjentów… Zresztą, na kogo nie był dziś zły?
Wstać o 6.00, skoro świt! – myślał jeszcze wczoraj, dopasowując koszulę do garnituru i krawata. Dziś zaspał, ledwie zdążył na autobus, zimno i deszcz, zmókł na przystanku, autobus też się spóźnił. Jeden z nowych butów był cały mokry. Przed nim godziny na uczelni, później dyżur a później zarabianie pieniędzy, jak na swoje potrzeby nazywał pracę w spółdzielni. I jeszcze ten zarośnięty, śmierdzący szmaciarz.
Dlaczego ten imbecyl za kierownicą go wpuścił? – pomyślał.
Smród był naprawdę trudny do wytrzymania, nawet teraz, przy chłodnym, świeżym powietrzu wpadającym przez uchylone okno. Wydawał mu się gęsty, wręcz lepki, osadzający się warstewką na wszystkim, czego dotknął. Mdły, tak mdły, jak zepsuta kiszona kapusta czy rozkładające się mięso. Gorszy chyba nawet niż smród gangreny, wywołujący torsje u wszystkich z wyjątkiem starych, przyzwyczajonych do niego, chirurgów ortopedów. Znał tamte smrody, ale ten był gorszy niż proste zsumowanie tamtych. Żaden z jego pacjentów tak nie śmierdział. To sto razy gorsze niż normalne odory na mojej izbie przyjęć – analizował wściekłym umysłem – gorsze niż brud, mocz, przetrawiony alkohol, słodko-mdły zapach krwi, pot niemytego tygodniami ciała razem wzięte.
Gdyby nie to, że jechał tylko kilka przystanków z pewnością przesiadłby się do przodu. A może tak nie zrobił, bo musiałby znów przejść obok tamtego?
Jeszcze szerzej otworzył okno. Teraz przy zimnych powiewach szło jakoś wytrzymać. Nie przeszkadzały mu nawet wpadające do środka krople deszczu.
Kobieta przed nim wstała. Podeszła do tylnych drzwi, ale te się nie otworzyły i chcąc, nie chcąc musiała wyjść środkowymi. Widział, jak bierze głęboki oddech. Przechodząc obok śmieciarza odwróciła głowę.
Już nie jesteśmy tacy odważni? Smród przebił katarek? - pomyślał z satysfakcją.
Liczył przystanki… Na czwartym wstał, ale nie podszedł do środkowych drzwi mimo, że tylne ciągle się nie otwierały. Chciał wysiąść w ostatniej chwili, żeby nie wdychać smrodu tamtego. Już i tak czuł się przesiąknięty wszechobecnym, jak myślał, smrodem. Przed przednimi drzwiami stało już kilka osób.
Rzucił okiem na śmieciarza i wziął głęboki, najgłębszy jak mógł, oddech świeżego powietrza z otwartego szeroko okna. W szybie zobaczył odbicie twarzy tamtego. Szare i rozmazane, ale skądś znajome. Skądś znał tą twarz, ale nie zadał sobie trudu, aby poszukać w pamięci jej imienia czy nazwiska. Miał dobrą pamięć wzrokową. Wystarczyło, że zamknął oczy, by mógł przypomnieć sobie szlaki, którymi chodził 20 lat temu, czy fasady domów miast, które kiedyś zwiedzał. Rzucił okiem raz jeszcze. Skołtuniona, siwoszara broda sięgająca drugiego guzika kiedyś granatowej, teraz prawie czarnej z brudu kurtki. Lewy rękaw przyszyty na okrętkę, na przedramieniu dziura, czymś wypalona, może znalezionym albo wyproszonym niedopałkiem? Kurtka za gruba jak na wczesną, nawet chłodną i mokrą jesień. Spojrzał na buty. Na ich punkcie miał obsesję. Jego buty zawsze były czyste i jeśli nie były nowe, to jak nowe wyglądały. Jeśli jakieś wpadły mu w oko gdzieś na wystawie sklepu, jak choćby te, które miał na stopach dziś, mógł na nie wydać pensję. Buty tamtego trudno było nawet nazwać butami. Bardziej przypominały kawałek czarnej, pozszywanej i powiązanej opony. O tym, że kiedyś były czymś, co nosiło się na stopach świadczyły tylko resztki zelówek przyklejone do "cholewek" szarą, pakową taśmą. Mimo, że było mokro, taśma od góry była czysta. Zabiegu łatania czy klejenia dokonano chyba niedawno. Może dziś rano?
No właśnie – pomyślał z satysfakcją – jedni się rano golą, a drudzy łatają buty.
Autobus stanął na przystanku. Mężczyzna ruszył spiesznie do drzwi, ale śmieciarz zrobił to samo. Przystanął zaskoczony i szybko spojrzał do tyłu, tak jak wcześniej, drzwi były zamknięte. Przed nimi wysiadało już kilka osób. Może jego studenci? Musiał czekać, aż tamten wytaszczy pakę makulatury związaną kawałkami kabla i sznurka, wielką płócienną, kiedyś chyba granatową torbę z zielonymi butelkami po "Perle" i reklamówkę z pozgniatanymi, aluminiowymi puszkami po napojach. Hamując złość na opieszałość tamtego przygryzł wargę i popatrzył w sufit.
Szmaciarz wysiadł. Tuż przed schodami na podłogę autobusu wyleciała mu zgnieciona puszka.
To twoje - pomyślał – i mokrym butem wykopnął z pasją puszkę za drzwi, tak, jakby w tym kopnięciu miał zawrzeć całą złość zgromadzoną w nim od wczoraj.
Kopnięta puszka przeleciała dwa metry i trafiła szmaciarza w ramię. Spojrzał na nią zdziwiony, podniósł i schował do reklamówki. Przycisnął do innych, aby znów nie wyleciała, ale ostrożnie, nie chciał podrzeć torebki. Nie odwrócił się, choćby po to, żeby zobaczyć, kto to zrobił. Pewnie nie pierwszy raz ktoś w niego rzucił puszką.

Wieczorem do kolacji otworzył piwo. W Wiadomościach urzędowo dziś smutna redaktorka opowiadała o jakiejś tam pielęgniarce, której gdzieś tam w pracy zabroniono noszenia krzyżyka na łańcuszku.
- Bydlaki - rzucił do żony. Co im zawinił krzyżyk? Turbaniarzom pozwalają obchodzić ramadan a czepiają się białych? Dopił piwo i zgniótł puszkę.
- Mój śmieciarz nie będzie się musiał męczyć przy segregowaniu – powiedział do siebie – przypomniał sobie, skąd zna tą twarz.

7 komentarzy:

Mijka pisze...

ale fajne zmyślenia:))))

Beata pisze...

nowy blog...dobrze, ale stary tez proszę:)

slawkas pisze...

Świetnie. Widzę, że będzie się działo. Czekam na dalsze zmyślenia.
BTW, 153 chyba nie jeździ na Choćków ani pod innymi obiektami AM?;)

Beata pisze...

Slawkas...fikcja literacka - znasz cos takiego?:)

Zbyszek pisze...

Dzięki za pierwsze wpisy i liczę na kolejne.
Będę prowadził oba blogi, ale teraz każdy będzie miał swoją tematykę :-)
Ot i już :-)

@ slawkas
A gdzie jest napisane, że rzecz dzieje się w Lublinie?

Aga pisze...

@ slawkas - ja tylko tytułem małej korekty: Chodźków, przez "dź" :-) pozdrawiam!

slawkas pisze...

@Be: Znam. Ale chyba tak się stęskniłem, że doszukuję się literatury faktu :)

@Zbyszek: Nie jest nigdzie napisane. Ale - komentarz jak wyżej :) No i nie ma mowy, żebyś całkiem uciekł przed klimatami, które znasz osobiście. To zawsze wyjdzie... ;)

@Aga: Si, señorita :) Nazwisko dr Witolda miałem już nawet napisane prawidłowo, ale w ostatniej chwili przed wysłaniem coś mi podszepnęło, żeby to nie tak i zmieniłem bez sprawdzania. Co za fail.